Artanis |
Wysłany: Pon 21:09, 11 Lut 2008 Temat postu: |
|
No dobra... Mam tu takie skromne opowiadanko co Kitara mi kazała napisać... Jestem głodny wszelkiej krytyki, szczególnie tej niepozytywnej...
„Daj ten pierścień strażniczkom jak cię złapią…” – Tak powiedziała. Zaraz zanim wysłała mnie na tę misję… Porządkowałem sobie wszystko w głowie zanim wyruszyłem. Najpierw trzeba będzie dowiedzieć się kilku rzeczy… Zacznijmy od tego, gdzie jest ta Szata. Mówiła, że gdzie Szata tam i kula. Hmmm… Kto mógłby wiedzieć, gdzie szukać… Albo nie. Potrzeba mi kogoś, kto wie gdzie znaleźć. Taaak… Ktoś, kto wie za dużo… Czas upływał na rozmyślaniach, a ja dalej siedziałem na tym cholernym dachu.
Dobra. Czas wziąć się do roboty. Odwiedzę Karczmarza, on wie dużo za dużo. Zeskakując z dachu omal nie spadłem na przechodzącą kobietę. Co ona, u diabła, robiła o tak późnej porze w tak oddalonym od centrum zaułku? Mogłem ją właściwie od razu napaść, ograbić i być może się zabawić… No, ale miałem przecież misję. Pobiegłem więc ciemnymi uliczkami, opuszczonymi uliczkami aż dotarłem do domu Karczmarza. Ten, wbrew przezwisku nie prowadził żadnej karczmy. Podobno kiedyś do domu zwalali mu się co wieczór wszyscy sąsiedzi kupować jego bimber. Od tamtej pory nazywają go Karczmarz. Miałem kiedyś okazję zasmakować jego „specjału”. Nie był wcale tak mocny jak można by się spodziewać, a w smaku też nic specjalnego… Zapukałem do drzwi i niemal natychmiast otworzyła mi Pani Karczmarzowa. Mimo, że sam Karczmarz prawie do niczego w życiu nie doszedł, chlał jak wieprz i palił jak smok, jego żonka była niczego sobie. Hmmm… Może nawet lepiej, niż niczego sobie. Była kobietą, na której widok pojawiały się sprośnie myśli i przekonanie, że ona po prostu nie może być mężatką. Oparła się łokciem o framugę w pozie przywołującej na myśl… Bogowie! Minąłem ją obdarowując tylko delikatnym uśmiechem. W dwóch skokach dopadłem szczytu schodów. Zamknięte drzwi, spod których niemal wyciekał kłąb fajkowego dymu. Tak, musiał być tam. Zapukałem delikatnie.
- Proszę? – Zachrypniętym głosem ze środka odezwał się Karczmarz. Cholera. Wypił dzisiaj dwa litry. W tej fazie pijaństwa był nieznośny – rzucał się na każdego i nie dało się z nim właściwie dogadać. Chcąc nie chcąc uchyliłem drzwi i przekroczyłem próg.
- Artanis! – Powitał mnie wesoło. Coś tu nie grało. Głos jak po dwóch litrach, humor jak po trzech… Starzał się chyba.
- To ja. – Przytaknąłem. Musiałem starać się nie wdychać za bardzo stęchłego dymu. Gdy pewnego razu się zapomniałem i zaciągnąłem dymem z tego pokoju dostałem odruchu wymiotnego i cały dzień nie mogłem oddychać normalnie. Nie chcąc wdawać się w pijackie zabawy ani w dyskusje o życiu i o egzystencji ogółem, przeszedłem do rzeczy.
- Znasz klan Strażników Białej Szaty? – Wypaliłem. Mój rozmówca był człowiekiem konkretnym. Wiedziałem, że odpowie tak lub nie. Gdy odpowie nie wycofam się na pięcie i uderzę do drugiego informatora. Gdy powie „Tak” będę wiedział, że wie o owym więcej niż jego członkowie.
- Tak. – Odpowiedź chwilę wisiała w kłębach dymu zanim dotarła do moich uszu. Wiedział. Jak to dobrze znać Karczmarza… Cieszyłem się w duchu jak dziecko na własne urodziny.
- Czego od nich chcesz? – Zapytał badając mnie podejrzliwie wzrokiem. Spojrzałem na trzymaną w jego ręku fajkę. Nie drżała. Oznaczało to, że nie ma do nich , albo nas, pozytywnych uczuć. Czy ma negatywne trudno określić.
- Mają coś, co chcę mieć ja. – Odparłem z uśmiechem. Czy nie myliłem się i faktycznie odwzajemni uśmiech obiecując pomoc? Czy może wykopie na zbity pysk?
- Szatę? – Zapytał zbijając mnie z tropu. Nie zrobił ni jednego ni drugiego. Nieregularne zachowanie w jego zachowaniu mogło oznaczać tylko kłopoty…
- Nie, nie szatę… - Zapewniłem kręcąc głową dla efektu. – Chociaż coś, czego chcę trzymając ponoć razem z nią… - Wolałem się trzymać trzeciej osoby. Przynajmniej na razie.
- Znasz cenę. – Uśmiechnął się w końcu. Kamień spadł mi z serca. Tak naprawdę ta kulka była już moja.
- Oczywiście. – Przytaknąłem rzucając przygotowany wcześniej mieszek na jego stół.
- No… To bierzmy się do roboty. – Zaklaskał w ręce wstając i szukając czegoś w swojej biblioteczce. – Mam. – Wziął do ręki starą, pomarszczoną księgę i rozłożył na stole miedzy nimi odsuwając kilka butelek.
- A spróbuj zawinąć Szatę. – Pogroził mi palcem. Nie był to wesoły pijak będący w stanie mi pomóc. W tym zdaniu ujął groźbę. A w tonie wypowiedzi argumenty wystarczające na porzucenie wszelkich planów choćby tknięcia owej szaty. Kiwnąłem głową na znak, że rozumiem.
Przez jakieś dwie godziny tłumaczył mi, jakie to pułapki mogę napotkać na drodze i jak je wykryć zawczasu. Potem w kilka chwil narysował plan twierdzy… Z pamięci. Zaznaczył wszelkie podziemne przejścia, mury i wieże. Wpatrywałem się tylko w jego skupioną twarz i kręciłem głową z niedowierzaniem. Ten człowiek miał pamięć lepszą chyba niż jakiekolwiek inne stworzenie na tej planecie. Gdy skończył kazał nauczyć mi się tego na pamięć. Zapamiętałem dwie ścieżki dojścia do miejsca gdzie miała być Szata. Potem wszelkie notatki, jak zwykle zresztą, wrzucił do kominka.
- No, spadaj już… - Wygonił mnie gestem ręki. – Mam trochę wódy do wypicia, a żonka marudzi ostatnio, że nie poświęcam jej w nocy uwagi…
- Już mnie nie ma. – Oświadczyłem wesoło i wyszedłem z tego pomieszczenia dziwiąc się z początku, jakie powietrze potrafi być przejrzyste. Skinąłem głową do siedzącej na fotelu pod schodami żony. Odpowiedziała mi puszczając oczko. Cholera, on jej chyba naprawdę za mało uwagi poświęcał… Gdybym tylko miał więcej czasu…
Ale nie miałem, więc wyszedłem szybko. Wspiąłem się potem po bluszczu sąsiada na dach i odetchnąłem kilkukrotnie głęboko. Musiałem się pozbyć tego świństwa z płuc. Gdy nie czułem już nieprzyjemnego nacisku na klatkę piersiową ruszyłem dachami w stronę miejsca dokładnie opisanego przez Karczmarza. Nie mylił się właściwie w żadnym detalu – uliczki układały się w linie, które rysował, mury twierdzy tworzyły prawie idealny kwadrat, tak jak narysował. Do muru doszedłem jak po sznurku.
„Pamiętaj, większość złodziei ignoruje mur. Próbują się przekopać albo znaleźć tajne przejście.” – Przypomniałem sobie słowa tak niedawno usłyszane. Mogłem właściwie wejść główną bramą, ale to przecież ma być test… Gdybym po prostu wszedł i jakiś czas później wyszedł przez bramę, zostawiłbym ślad. Nie chciałem zostawiać śladów…
„Mur będzie gładki, nawet nie próbuj się po nim wspinać.” – Kolejna dobra rada. Mur był chyba z marmuru – nie było prawie żadnej w nim szczeliny. Na szczycie muru jednak, były kolce. Dobrze, że zawsze na włamania zabierałem spory kawałek liny… Przywiązałem kawałek konaru z pobliskiego drzewa i wziąłem zamach. Niestety, nie zatrzymał się między kolcami. Rzuciłem po raz drugi – także z marnym efektem. Trzeci raz już nie próbowałem – znalazłem sobie kawałek drewna o bardziej wymyślnym kształcie. Ten zablokował się między prętami od razu. Zawisłem na linie raz, drugi.. Nie pękł – wytrzyma. Zacząłem się więc wspinać. Mur był wysoki jak trzydzieści ludzi postawionych jeden na drugim. Chwilę mi więc to zajęło. Gdy byłem już na szczycie rozejrzałem się uważnie – strażników w zasięgu wzroku nie było. Albo chlali albo akurat nie mieli pod tym murem patrolu. Tak czy inaczej – zwinąłem swoją linę nie odczepiając konaru. Jakoś przecież będę musiał uciec. Ruszyłem cały czas stojąc na murze do najwyższej z czterech wież – traf chciał, że wybudowano ją tylko kilka kroków od muru. Wszystko wyglądało jak na rysunku. Nawet okno było o tę samą ilość metrów wyżej. Przykucnąłem, rozejrzałem się, co by nikt nie zauważył i skoczyłem. Chwyciłem się prętów w oknie nieco za gęstych, żebym mógł się między nimi przecisnąć. Wspiąłem się więc na balkon niewiele od okna wyżej położony. Zrobiłem krok do przodu i stanąłem w progu rozglądając się za patrolami. Nikogo nie było, więc upuściłem dziwny, pokręcony metalowy przedmiot, który dostałem kiedyś od znajomego. Pokazał on pustą przestrzeń pod marmurową płytą. A więc pułapka już na wejściu. Sprawdziłem okoliczne płyty i, gdy testy nic nie pokazały, przekradłem się do środka, skręcając w lewą stronę korytarza. Wejście do skarbca było niedaleko, było także jednak strzeżone przez dwóch strażników. Wyjrzałem dyskretnie zza rogu. Tak, było ich dwóch, a właściwie dwoje – jedna była wyraźnie kobietą. Obydwoje oparci o halabardy i nieco znużeni. Pewnie rozmyślali ile ciekawszych rzeczy mogliby robić w tej właśnie chwili. Wyciągnąłem z kieszeni w płaszczu Odwracacz. Nie jest to nic innego jak metalowa kulka otwierająca się w locie i rozpraszająca kilka mniejszych kulek. Rzuciłem ją mocno w głąb korytarza. Przeleciała właściwie przed nosami strażników i wydała odgłos zbliżony do rozsypującej się zbroi, tylko wiele razy cichszy. Wyczulonym długą ciszą strażnikom to wystarczało – szybko się odwrócili i spojrzeli w przeciwną do mnie stronę.
- Ty idź! – Rozkazała widocznie wyższa stopniem dziewczyna spoglądając w zaginający się korytarz. Strażnik przełknął głośno ślinę i ruszył ostrożnym krokiem oddalając się od niej i ode mnie. Przyskoczyłem szybko i walnąłem raz, a porządnie rękojeścią sztyletu dziewczynę w potylicę. Potem zdzieliłem jeszcze jego w ten sam sposób. Obydwoje osunęli się bezwładnie na ziemię. Zaciągnąłem ich we w miarę ciemny kąt i uśmiechnąłem się z satysfakcją. Potem ruszyłem schodami, których pilnowali, do góry. Nie zapominałem o pułapkach – każdy schodek testowałem moim urządzeniem zanim na niego nastąpiłem. Już chciałem zaniechać tego zabiegu, gdy kolejny, chyba już dwusetny okazał się w porządku. Znalazłem jednak kilka z nieprzyjemnymi skutkami dla zbłąkanego wędrowca. Gdy doszedłem do ostatnich drzwi wyciągnąłem jeden ze swoich wytrychów. Zgodnie z poradami Karczmarza otworzyłem zamek i uchyliłem drzwi. Otworzyłem gwałtownym ruchem na oścież i, zgodnie z oczekiwaniami, świsnęła przede mną strzała. I druga, i trzecia, czwarta, piąta. Tak, to już wszystkie. „Nie ma zabezpieczeń w samym skarbcu. Zbyt byłoby to niebezpieczne dla właścicieli.” – Przypomniałem sobie słowa Karczmarza i postąpiłem pewniej naprzód. I wtedy Ją zobaczyłem – Szatę. Nie lśniła zwykłym, bladym blaskiem jak wiele obiektów magicznych.. Ona po prostu była Biała. Oślepiająco biała, a jednocześnie uspokajająco biała. Mieniła się każdą odmianą bieli przez tę krótką chwilę, jaką na nią patrzyłem. Potem zauważyłem złotą kulkę leżącą na stoliku obok. To był mój prawdziwy cel wyprawy – kawałek grawerowanego złota. Chwyciłem ją w rękę i poczułem jej przyjemny, metaliczny chłód na palcach. A więc udało się… I nawet wyszedłem z tego bez szwanku. Uśmiechnąłem się do siebie samego z satysfakcją i przypatrzyłem się bliżej kuli. Miała na sobie wygrawerowane wiele napisów, pewnie to kopia jakiejś księgi. Nie miałem jednak czasu przyjrzeć się dokładniej, schowałem kulkę w głąb płaszcza by czuć jej przyjemny ciężar przy piersi. Zamknąłem za sobą dość skomplikowany zamek drzwi do skarbca. Zeskakując po kilka schodków w dół wieży dokładnie pamiętałem, które były „niedobre”. Minąłem ciągle nieprzytomnych strażników i wyskoczyłem na balkon. Z niego skoczyłem na mur. Idąc murem znalazłem swój zaczepiony konar i spuściłem linę z muru. Osłabiłem nieco węzeł przy konarze sprawiając, że mógł się rozwiązać przy każdym, nawet delikatnym, szarpnięciu. Ostrożnie zszedłem po linie w dół, na ziemię. Przebiegłem przez niewielki park i parę przecznic dalej wpadłem na dom zleceniodawcy – Pani Kitary. Pozwoliłem sobie otworzyć drzwi, przejść przez nie i nawet zamknąć za sobą. Rozsiadłem się na fotelu czekając, aż wstanie. Wkrótce zaczęło świtać… |
|